Pokonaj swoje słabości - Akademia Marzeń

Nie bez przyczyny mówi się:
„Człowiek sukcesu zaczyna tam, gdzie przegrywający rezygnuje.”


Za pomocą intuicji można osiągnąć swoje cele, jednak trzeba pamiętać o tym, że na drodze, którą trzeba przejść, jesteś samotny - nawet wtedy, gdy towarzyszą Ci na niej inni ludzie.

Przegrywający mają zawsze kilka wymówek przed oczami, a wygrywający — osiągnięty cel.

A oto historia, która udowadnia ten fakt.

W pewnej dolinie, w małej wiosce, żyło dwóch braci. Obaj żyli bardzo dostatnio. Ich rodzina wywodziła się z bardzo bogatego klanu. Mimo to obaj bracia czuli, że to wszystko, co ich otacza, nie jest tym, czego poszukują. Pragnęli poznać cały świat i zachłysnąć się jego różnorodnością. Któregoś dnia spakowali swoje plecaki i wyruszyli w drogę. Okazało się jednak, że życie jest o wiele trudniejsze, niż myśleli. Dlatego postanowili zamieszkać w najbliższym mieście, jakie spotkają. Gdy znaleźli nocleg na pierwszą noc, wypili po kieliszku w bufecie gospody. Tam usłyszeli, jak grupa pięciu mężczyzn w dziwnie tajemniczy sposób opowiada o mieście, w którym nie istnieje żadna niesprawiedliwość. Wszyscy się tam lubią i szanują — i w ogóle panuje tam tylko miłość. Ludzie tańczą, śpiewają i śmieją się, kiedy chcą. Obaj bracia przysunęli się ostrożnie, by móc lepiej podsłuchać. Tamci to zauważyli i zniżyli głosy. Chłopcy zmieszali się i sami nie wiedzieli, czy się wycofać, czy coś powiedzieć. Wtedy starszy zdobył się na odwagę i wyjąkał: — Przepraszam, ale usłyszeliśmy coś z waszej rozmowy. Czy to, co opowiadacie, jest prawdziwe? — Tak prawdziwe jak to, że tu siedzimy — odpowiedział jeden z pięciu. — Przysiądźcie się do nas, jeżeli chcecie. Trochę niepewnie, ale z chęcią bracia przysiedli się do grupy. Dowiedzieli się o ekspedycji, która miała wyruszyć w najbliższych dniach. Wprawdzie nikt z miasta nie wierzył tym pięciu, lecz oni upierali sie przy tym, że pewnej nocy zobaczyli we śnie Ketleine, jak nazywali swój cel. Szybko znalazł się sprytny kierownik wyprawy. Zafascynowani tą myślą obydwaj bracia przyłączyli się do poszukiwań. Byli przy tym dobrej myśli. Spakowali na drogę wszystkie potrzebne rzeczy i nazajutrz wyruszyli. Ośmiu śmiałków gotowych do podróży spotkało się punktualnie w porcie, wśród nich doświadczony przewodnik. Wsiedli do małej łódki i pożeglowali na pełne morze. Nie przeszkadzał im ani wiatr, ani deszcz. Zaufali swojemu sternikowi i oddali się marzeniom o Ketleine — szczęśliwej krainie. Następnego dnia już o świcie zbudzono braci. — Chyba nie chcecie przespać całego dnia w łódce? — zażartował jeden z towarzyszy podróży. W międzyczasie popłynęli w górę wielkiej rzeki i przycumowali przy chwiejnej kładce. Na lądzie usłyszeli, że dalej wędrują sami. Przewodnik zmienił zdanie. Ma zbyt wiele zobowiązań w domu. Musi wracać, by je wypełnić. Lecz wystarczy, by poszli wąską drogą przez dżunglę. Według opowieści zaprowadzi ich ona prosto do ukrytego miasta Ketleine. Pozostawieni własnemu losowi, wybrali się w siedmiu w drogę. Kroczyli ścieżką przez dziką puszczę, pokonując wiele zakrętów. Kosztowało to ich wiele trudu, ale wiedzieli, gdzie chcą dojść, więc nic nie miało znaczenia. Gdy stanęli na rozstaju dróg, zdecydowali się odpocząć i zastanowić, którą drogę wybrać. Jedna była gładka i szeroka, druga wąska i zarośnięta. Za jedną z lian spostrzegli mały drewniany drogowskaz, na którym namalowane były złote monety, klejnoty i inne bogactwa. — To musi być droga do legendarnego El Dorado — oznajmił jeden z dwu braci. — Ta ścieżka prowadzi do miasta, w którym znajdują się wszystkie doczesne bogactwa. Tam otrzymamy całą potęgę, której potrzebujemy w życiu — ucieszył się inny. — Chcieliśmy przecież dotrzeć do Ketleine, gdzie panuje miłość, szczęście i piękno — przypomniał drugi z braci. — Na co ci to potrzebne, jeżeli możesz spełnić wszystkie inne życzenia? — Mam niedobre przeczucia, sprawdźmy wąską ścieżkę — prosił. — Co mi z twoich przeczuć, jeśli mam przed sobą drogę do sławy i bogactwa? Pójdę szeroką drogą! Mimo że wszyscy inni uczestnicy grupy zdecydowali się na węższą ścieżkę, jeden z braci nie dał się przekonać. Pożegnali się przyjaźnie, życzyli mu wszystkiego dobrego i szczęścia w dalszej drodze. Odpowiedział na te słowa przyjaźnie, lecz pomyślał w duchu: „Ależ głupcy! Kto wie, czy Ketleine w ogóle istnieje. Ja jednak będę najbogatszym człowiekiem na świecie”. Teraz w sześciu przedzierali się coraz węższą dróżką. Za pomocą maczet musieli torować sobie drogę, przepędzać węże i skorpiony, unikać kolczastych krzewów. Doszli do wniosku, że zgubili się, mimo że nie zbaczali z drogi. Przewrócone drzewa przesłaniały widok. Za nimi słychać było przeraźliwe głosy. Bardziej przejmujące grozą niż wszystko, co słyszeli dotychczas. — Powinniśmy byli jednak wybrać drugą drogę. Kto wie, co nas dalej czeka. W ten sposób nigdy nie dojdziemy do celu — powiedział jeden w rozpaczy. Naradzili się i postanowili pójść jeszcze kawałek dalej. W końcu ścieżka musi dokądś prowadzić, a przeraźliwe wycie nie musi być niebezpieczne, gdy ludzie mają się na baczności. Jeden się zniechęcił, strach był silniejszy, mężczyzna nie chciał iść dalej. — Nie ma tak szlachetnego celu, dla którego warto by ryzykować życie — stwierdził i oddalił się szybkim krokiem. Pięciu pozostałych mężczyzn, którzy zdecydowali iść dalej, ostrożnie pokonało zwalone drzewa. Spostrzegli przed sobą małą polanę, na której skraju stał zwykły bambusowy domek. Siedział przed nim jeden, może ostatni, z milutkich Semlinów. Nieszkodliwe, kruche stworzenie ze ściętymi uszami, którego jedyną bronią przeciwko wrogom był jego głos. Nawoływał on swoje dzieci, ponieważ już z daleka poczuł zapach intruzów. Drzewa wzmacniały ten głos, przez co brzmiał o wiele straszliwiej. Nabrawszy nieco otuchy, zbliżyli się do chaty. Wydawała się zamieszkana, chociaż nikogo nie było w niej widać. — Wy tam — rozległ się nagle głos z lasu — usiądźcie. Przestraszeni usiedli na kamieniach przed domkiem. Gdy podszedł bliżej, spostrzegli, że nie muszą się obawiać nieszkodliwego pustelnika. Podali swój cel i opowiedzieli, co zdarzyło się dotychczas. Pustelnik ofiarował im jedzenie i dał cenne wskazówki. — Stare El Dorado — wyjaśnił — zostało w międzyczasie zamieszkane przez dzikich kanibali. Kto nie spostrzeże trupich głów ustawionych na skraju lasu, ponieważ oślepiło go materialne bogactwo, jest zgubiony. Tego bowiem, kto nie zawrócił przed dotarciem do granic miasta, nie widziano już więcej żywego. Drugi z braci zmartwił się bardzo, wiedział jednak, że była to jedynie decyzja pierwszego i jest on sam odpowiedzialny za swoje życie. Gdyby nawet pośpieszył za nim, by go ostrzec, przyszedłby za późno. Tak więc próbował jedynie przesłać mu dobre myśli — jedyne, co mógł dla niego uczynić. Być może to pozwoli mu odnaleźć powrotną drogę. Potem słuchał dalej starca. Bardzo chętnie zostałby u niego. Byli wprawdzie na właściwej drodze do Ketleine, lecz na drodze tej czyhało wiele niebezpieczeństw. Nie wolno im było zatrzymać się, odwrócić i w żadnym wypadku opuścić drogi, ponieważ byliby zgubieni. Jeden z grupy pomyślał i rzekł: — Po co dążyć do dalekich celów? W tym wspaniałym miejscu niczego mi nie brakuje. W końcu moje życie tutaj, w samotności, może być tak samo dobre, jak wielu innych, może nawet lepsze. Zostaję. Pożegnał przyjaciół i życzył im powodzenia w dalszej drodze. Gdy pozostali we czwórkę, podziękowali eremicie za dobre słowa i poszli raźno dalej. Po dłuższym wędrowaniu, brodzeniu przez małe strumyki i przełażeniu przez leżące drzewa zobaczyli po obu stronach na skraju lasu kilkanaście tygrysów. Przerażające bestie wpatrywały się w nich, rycząc i parskając. Gdy zobaczyli przed sobą kości wcześniejszych ofiar, jednego z nich obleciał strach. — Nie przejdziemy obok tych krwiożerczych zwierząt. I nie ma żadnej innej drogi — zawołał i uciekł. Coś przypominało pozostałym trzem podróżnikom o słowach mędrca: „Nie zatrzymywać się”. Ponieważ tygrysy nie ruszały się z miejsca, zbliżyli się, uzbrojeni w kije, powoli i ostrożnie do stada. Wtedy zobaczyli, że zwierzęta są na łańcuchach. Kto szedł dokładnie środkiem drogi, temu nie mogły nic zrobić. Powoli przeszli między atakującymi kotami. Starały się one trafić w nich łapami, lecz za każdym razem chybiały o włos. Gdy pokonali przeszkodę, odetchnęli z ulgą. Drżenie kolan ustąpiło i ruszyli dalej krętą ścieżką. Po pewnym czasie stanęli przed kładką i skalną ścianą obrośniętą mchem, która sięgała wysoko w niebo. Kładka zdawała się kończyć bezpośrednio w ścianie. Przed nimi leżały zwały kamieni wysokości człowieka, a obok ściany, z lewej i z prawej, rozpościerał się nieprzenikniony las i nie było niczego, co umożliwiłoby wspinaczkę. — To już chyba koniec. Tak kończy się nasze marzenie — powiedział jeden z nich. Siedzieli tak długo, a żaden nie powiedział słowa. Wreszcie odezwał sie pierwszy: — Pójdę z powrotem i zakomunikuję ludziom w mieście, że dotarcie do Ketleine jest rzeczywiście niemożliwe. Inni nie będą już musieli powtarzać naszego błędu. Pozostały z braci i ostatni z grupy spoglądali za przyjacielem, dopóki nie zniknął za najbliższym zakrętem. Bezradnie zaczęli obaj rzucać w stronę dżungli kamienie leżące przed skalną ścianą, tak jak ciskali kamienie do strumyka, gdy byli małymi dziećmi. Żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć. Wówczas przyszły im na myśl słowa mędrca: „Nie zbaczać z drogi”, lecz na próżno czekali na jakiś zbawienny pomysł. Gdy jeden z nich chwycił właśnie następny kamień, kilkanaście większych bloków zsunęło się nagle ze stosu i odsłoniło niewielki otwór. Obydwaj natychmiast podskoczyli i zaczęli usuwać wszystkie kamienie, dopóki nie odsłonili wejścia do groty. Odłamki jedynie zagradzały drogę. Jakże się obaj ucieszyli! Zapalili pochodnię i powoli weszli do jaskini. Płochliwe nietoperze przefruwały obok, pająki uciekały przed ogniem, węże chowały się do swoich jam, a najrozmaitsze chrząszcze uciekały im spod nóg. Obaj nie dali się już odwieść od celu i ostrożnie kroczyli dalej w ciemność. Wydawało się, że grota nie ma końca. Zastanawiali się już, czy nie byłoby lepiej zawrócić, gdy usłyszeli za sobą dziwne popiskiwania. — Szczury! — wykrzyknęli prawie równocześnie. Na decyzję odwrotu było już za późno. Ogarnięci paniką, uciekali do przodu, coraz głębiej, w stronę wąskiego korytarza. Gdy zabrakło im tchu, zatrzymali się na moment. Z oddali słychać było jeszcze szczury. Przedzierali się więc dalej i niebawem zobaczyli w oddali nikłe światełko, które wskazywało wyjście. Gdy opuścili podziemne przejście, stanęli przed potężnym występem skalnym. Przed nimi rozpościerała się głęboka przepaść, na dnie której, daleko w dole, można było rozpoznać bieg rzeki. Drugi brzeg przepaści leżał dalej niż o rzut kamieniem. I tam, w niezbyt wielkiej odległości, u stóp niewielkiej góry, świeciło pastelowymi kolorami miasto — Ketleine. Ciepłe łzy radości płynęły im po zabrudzonych policzkach. Jednak cały wysiłek nie poszedł na marne. Ale mimo że cel był w zasięgu ręki, to jednak zdawał się być nieosiągalny. Na końcu występu skalnego umieszczona była kiedyś kładka, którą jednak dawno temu rozerwał piorun. Wiatr i deszcz zniszczyły mostek do reszty. Pozostały tylko pale i krótka, zbutwiała lina. Także po drugiej stronie wąwozu zwisały jedynie luźno dwie lub trzy deski. Możliwość dotarcia do Ketleine wydała się obydwu amatorom przygód zupełnie nierealna. Całkiem wyczerpani spoglądali przed siebie i zastanawiali się, jak mogliby dostać się na skarpę z drugiej strony. Minęło kilka dni, zanim otrząsnęli się z tego szoku. Zaczęli poszukiwać rozwiązania, a w ich głowach ciągle rozlegały się słowa mędrca: „Nie zbaczajcie z drogi”. Wtedy to kompan jednego z braci zdecydował, że wraca — jeśli nawet nie zdoła wrócić do domu, będzie wiedział, że próbował i nie poddał się do końca. Młodszy brat został sam. W jego głowie było tylko jedno pytanie: „Jak przedostać się na drugą stronę?”. Zaczął płakać, łzy lały się strumieniami. Tak płakał, dzień, drugi i trzeci, gdy nagle... Spojrzał na wprost, a tam była kładka, niczym nie uszkodzona. Gotowa do przejścia. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi, przecierał oczy ze zdziwienia. Podbiegł szybko i ruszył radośnie na drugą stronę. Gdy dochodził już do końca mostu, ujrzał pustelnika. — Pustelniku, co ty tutaj robisz? — To teraz nie jest ważne mój chłopcze — odpowiedział eremita. — Istotne jest to, że nie zrezygnowałeś, twoje łzy opłukały twoje oczy ze złudzeń. Tak naprawdę ten most był dobry od początku, tylko nie chciałeś w to wierzyć. — Dlaczego więc widziałem go w strzępkach? — Wiara, synu, wiara. Na tej drodze spotkało cię wiele niebezpieczeństw, uwierzyłeś więc, pokonując hordę tygrysów, że na kolejnym etapie także będą problemy. Z wycieńczenia twój umysł wyhalucynował coś, w co uwierzyłeś, obraz zniszczonego mostu. — To taka fatamorgana? — Zgadza się, synu. Chodź teraz ze mną do serca Ketleine, wszyscy chcą cię poznać. Mędrzec położył swoją rękę na ramieniu chłopaka i ruszyli drogą pełną drzew i wypełnioną cudownym światłem. Czego uczą nas te wszystkie historie? Z pewnością masz wiele swoich wniosków. To, co jest bezsporne, to fakt, że wiara jest przede wszystkim wyborem. Jeśli chcesz ją wyrazić, pomyśl o swoim marzeniu.

fragment pochodzi z książki "Czas na zmiany" Łukasz Milewski